Żywot Hindusa poczciwego

Jak stare są Wedy, nie wie nikt. No, nie tak do końca, bo naukowcy różnych specjalności od dawna spekulują, próbując ustalić wiek tekstów stanowiących źródło całego późniejszego bałaganu, nazywanego zbiorowo hinduizmem – jednej z najstarszych i nieprzerwanie żywych religii świata. Wiek najwcześniejszych tekstów wedyjskich określa się najczęściej na 3500 – 3700 lat, Wedy są więc rówieśne w stosunku do Biblii, a może nieco od niej starsze.

Indyjska pamięć zbiorowa, zaklęta w tych i późniejszych tekstach sięga znacznie dalej wstecz, choćby do roku 3102 p.n.e., kiedy to, wraz z odejściem Kriszny, rozpoczęła się Kalijuga, ale o tym może innym razem.

Najwcześniejszą, utrwaloną w piśmie, religią Indii był wedyzm, choć jest to również termin bardzo ogólny i zasługujący na osobne potraktowanie. Skupmy się na tym, że Wedy rozpoczęły proces kształtowania mentalności, religii, kultury i struktury społecznej, które, w takiej czy innej formie przetrwały do czasów obecnych i całkiem dobrze się mają. Z wedyzmu wykluł się braminizm, a z niego zrodziły się idee takie jak reinkarnacja, moksza, karma. Wtedy też powstał podział społeczeństwa na klasy, powszechnie nazywane kastami. Takich varn było w Indiach starożytnych cztery: brahmana, kszatrija, wajśja i siudra. Podobnie jak w starożytnym Egipcie, najwyższą varnę stanowili kapłani, nieco poniżej, a może obok, plasowali się wojownicy, do których zaliczali się również władcy. Trzecia varna to rolnicy i kupcy, a czwartą, najniższą, stanowił, jak wszędzie na świecie, „lud pracujący miast i wsi”, czyli najemni robotnicy, wyrobnicy i słudzy. Byli i tacy, którzy nie mieścili się w żadnej z kast, ale to osobny temat.

W szczytowym okresie rozwoju braminizm przerodził się w nonsens, gdzie kapłani poprzez ofiary rozkazywali bogom, a sam rytuał ofiarny przybrał formę horrendalnie monstrualnego absurdu. Nastąpiło przesilenie umysłowe i filozoficzne, którego zapis widoczny jest w Upaniszadach. I tak powoli i ewolucyjnie powstawał hinduizm, o ile coś takiego w ogóle istnieje, ale o tym też innym razem.

Stare religie najstarszych cywilizacji zawsze stawiały sobie za jeden z celów „ucywilizowanie” społeczeństw: wciśnięcie ich w ramy struktur, reguł, nakazów i pogróżek i, czy nam się to podoba, czy nie, takie działania były warunkiem powstania państw i dalszego rozwoju myśli. Bez określonych reguł gry nieokiełznana i dzika natura ludzka wzięłaby górę, a każdy projekt cywilizacyjny wziąłby w łeb.

Hindusi (Indusi), których ja najchętniej nazywam po prostu Indianami, określają swoją religię (a czynią tak od tysiącleci) magicznym i bardzo pojemnym sanskryckim słowem DHARMA. Dharma to prawo, religia, prawo naturalne, powinność, obowiązek, sposób działania, etc, etc, etc. Każdy człowiek, obok własnej, indywidualnej karmy, posiada własną dharmę, czyli „zakres obowiązków” związanych z przypisaną mu rolą życiową i społeczną. Żołnierz ma dharmę żołnierza, kupiec dharmę kupca itd. Postępowanie zgodnie ze swoją życiową i zawodową dharmą jest jednocześnie spełnianiem powinności religijnej, bo dla Hindusów religia i codzienność stanowią jedną, trudną do rozdzielenia substancję. Porządny i pobożny człowiek powinien żyć zgodnie z regułami, które umożliwią mu realizację dharmy i wypełnienie karmy, tak, aby ta ostatnia mogła doprowadzić go do lepszego odrodzenia, albo nawet ostatecznego zbawienia (Hindusi sami się zbawiają, z pomocą bogów, ale sami). O ile wajśjowie, a tym bardziej siudrowie mogli pozwolić sobie na nieco luźniejsze traktowanie reguł, w tym ćaturaśrama, o tyle od dwóch najwyższych varn, a zwłaszcza braminów, wymagało się (i nadal wymaga) ścisłego przestrzegania nakazów religijnych, w tym przypisanej do wieku i pozycji społecznej dharmy.

Życie człowieka, według Wed, powinno trwać przeciętnie sto lat. To stulecie należy wykorzystać jak najlepiej, bo wcale nie tak łatwo odrodzić się w ludzkim ciele, a tylko ta kondycja umożliwia nieskrępowany rozwój duchowy. Literatura wedyjska dzieli życie jednostki na cztery okresy po dwadzieścia pięć lat. W każdym ćwierćwieczu człowiek zobowiązany był realizować określoną dharmę. Oczywiście, dotyczyło to w zasadzie wyłącznie mężczyzn, choć dwa ostatnie ćwierćwiecza zostawiały furtkę także dla kobiet, które w pewnym momencie dziejów mogły być nawet nauczycielkami i przewodniczkami duchowymi. Każdemu etapowi życia przyporządkowano konkretny zestaw tekstów wedyjskich, kolejno: sanhity, brahmany, aranjaki i upaniszady.

Pierwsza faza żywota nosi nazwę brahmaćaria. Ogólnie rzecz ujmując, jest to czas przeznaczony na naukę, ze szczególnym uwzględnieniem aspektu religijnego. Do 25-go roku życia młody człowiek gromadzić miał wszelką, niezbędną w dalszym bytowaniu wiedzę, uczyć się swojej roli, przygotowywać do wypełniania obowiązków ojca, męża, pana domu, żołnierza, kapłana, czy kim tam planował (zgodnie z przynależnością kastową, ma się rozumieć) zostać. Sanhity nauczały niezbędnych do odprawiania rytuałów mantr i formuł modlitewnych, na nich to właśnie młody człowiek uczył się czytać i pisać, choć zwykle wystarczała nauka mnemiczna. Nauki odbywały się pod okiem doświadczonego guru, który miał całkowity monopol na rację, a do dosłownego i literalnego zapamiętywania przekazywanych treści przywiązywano ogromną wagę, gdyż jakakolwiek zmiana brzmienia, na przykład, mantry mogła wywołać katastrofę kosmiczną.

Drugi etap życia to czas dla rodziny. Młodzieniec stawał się grihastha, panem domu, mężem i ojcem. Dbał teraz nie tylko o materialny byt rodziny, ale i o jej duchowy dobrostan. Czytał brahmany, teksty objaśniające rytuały i formuły, omawiające sens i znaczenie ofiar. Brahmany uważa się za początek indyjskiej myśli spekulacyjnej. Pisane prozą i bardzo konkretne, zawierają jednak wątki mitologiczne i próby ich interpretacji. Grihastha musiał dbać o domowy ołtarz, czcić należycie bogów i duchy przodków, składać odpowiednie do czasu i okoliczności ofiary domowe (najczęściej z ghee), a gdy jakiś problem scholastyczny lub rytuał wymykał się jego możliwościom, udawał się do wykształconego kapłana, szukając u niego rady lub prosząc o złożenie w jego imieniu bardziej skomplikowanej ofiary.

Czas płynął, dzieci rosły, wreszcie żeniły się i wychodziły za mąż. Pięćdziesięciolatek powinien doczekać się pierwszego wnuka, a był to znak, że nastąpiło właśnie przekazanie pałeczki w sztafecie pokoleń. Dharma rodzinna została wypełniona, podobnie obowiązek wobec „bogów i ojczyzny”. Dojrzały człowiek stawał się wanaprastha, przywdziewał strój pielgrzyma, chwytał za kostur i wyruszał w drogę. Pielgrzymował do miejsc świętych i pustelni poszukując mistrza, z którym mógłby oddać się praktykowaniu ascezy, medytacji oraz studiom nad tekstami świętych aranjaków. Aranjaki były lekturą dostępną wyłącznie „leśnym ludziom”, pustelnikom, uważano je za teksty sekretne, w których pod pozorem omawiania ofiar i rytuałów kryły się głębokie treści symboliczne i mistyczne. Właściwe odczytanie znaczenia aranjaków mogło się udać wyłącznie przy wsparciu guru i przy udziale praktyk ascetycznych. Tak mijało kolejne dwadzieścia pięć lat. Wolny od więzów rodzinnych, pełen zrozumienia dla ukrytych prawd, „wymedytowany” i oczyszczony z ziemskich skalań człowiek, najczęściej z sięgającą do pasa brodą i takimiż włosami, oddalał się od swej pustelni i zdany na łaskę bogów i ludzi wędrował przed siebie. Żadna ofiara, żadna mantra nie była już dla niego tajemnicą. Teraz sam mógł nauczać innych. Zdarzało się, że nie musiał nigdzie iść – po prostu zastępował mistrza, który dożywszy swych lat, opuścił ciało. Czasami szedł do świętych miejsc, zagnieżdżał się w dziupli wielkiego drzewa, albo wyszukiwał skalną grotę i studiował Upaniszady – ukoronowanie wedyjskiej myśli filozoficznej. Taki sannjasin nie posiadał niczego prócz kostura, opaski na biodra i miski żebraczej. Niczego nie posiadał, bo niczego nie potrzebował. Na jego drodze nie było już żadnych przeszkód – prowadziła prosto ku mokszy. Przynajmniej teoretycznie, bo karma bywa zaskakująca. Ale nie ma obawy, w kolejnym życiu można będzie powtórzyć cykl czterech dharm. I tak do skutku. Mamy przecież nieskończoną ilość czasu w nieskończonej pustej przestrzeni bytu-niebytu.

Żeby przekonać się, jak w czasach współczesnych realizowana jest ćaturaśrama, należałoby przeprowadzić szczegółowe badania. W ortodoksyjnych bramińskich rodzinach z pewnością ściśle przestrzega się najbardziej nawet starożytnych nakazów i zakazów, jednak w praktyce dnia codziennego XXI wieku wiele rzeczy wygląda nieco inaczej. Młody bramin często studiuje święte teksty pod okiem swego guru, ale nie przeszkadza mu to w pójściu na uniwersytet. Niekoniecznie też żeni się, gdy skończy 25 lat. Niewielu decyduje się na opuszczenie domu i rodziny po pięćdziesiątce, bo zbyt dużo ma jeszcze obowiązków i zobowiązań rodzinnych i zawodowych. Ale niektórzy się decydują. Uznają, że czas zająć się sobą, studiowaniem świętych tekstów i medytacją. Niektórzy wybierają dopiero ostatnią fazę – życie wędrownego mnicha-żebraka. Starcy często wyruszają wtedy do szczególnie świętych miejsc, na przykład do Benares, gdzie nie tylko mogą ostatnie lata życia poświęcić Bogu, ale i umrzeć nad świętą rzeką, w bliskości sacrum. Zdarza się, że i kobiety wybierają drogę ascezy. Są to zwykle wdowy, które wypełniły całą swoją rodzinno-macierzyńską dharmę i nic już ich w domu nie trzyma. Kobieta z kosturem i żebraczą miską nazywa się sanjasini.

Podróżując po Indiach i Nepalu można spotkać różnych wędrownych ascetów, sanjasinów, sadhu. Niektórzy z nich są autentycznie oddani religii, inni wybrali taką drogę z wygody, jeszcze inni żerują radośnie na naiwności turystów. Wielu wygląda bardzo malowniczo i świetnie się z nimi wychodzi na zdjęciach, ale ci prawdziwi nie kręcą się zwykle po zatłoczonych turystami dzielnicach, siedzą sobie na uboczu, tuż przy świątyniach, do których turyści nie mają wstępu, w górskich jaskiniach i oddalonych od cywilizacji aśramach. Poszukiwanie prawdziwego mędrca to prawdziwe wyzwanie, ale czy nie było tak od zawsze? Jeśli ktoś przyjeżdża do Indii w poszukiwaniu duchowości może się srodze zawieść, ale może też sporo się nauczyć. Odwiedzając mniej lub bardziej popularne aśramy, słuchając mistrzów, porównując i sprawdzając, szukając i, być może, w końcu znajdując. Jeśli nie lewitującego guru rozmnażającego klejnoty, to przynajmniej zrozumienie, że trzeba podążać za własną karmą i za własną dharmą. Ani w Indiach, ani nigdzie na świecie, nie ma miejsca, do którego można by uciec przed samym sobą. A mistrz pojawia się, gdy uczeń jest gotowy (to chyba jakieś powiedzenie zen).

W Polityce prywatności dowiedz się więcej o sposobie i zakresie przetwarzania Twoich danych osobowych oraz o celu używania cookies.

Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki.