Sari w płomieniach

Nie wszystko co indyjskie pachnie kadzidłem i promieniuje mądrością. Jest taki zwyczaj, który nie tyle budzi kontrowersje, co powszechną dezaprobatę, gdyż odznacza się szczególnym okrucieństwem. Myślę o sati, czyli paleniu wdów na stosach pogrzebowych zmarłych mężów.

 Zwyczaj ten, choć podobno nie wywodzi się z Indii, a został zapożyczony od Scytów i Traków, zakorzenił się na Subkontynencie i w okolicach tak mocno, że właściwie nie można z całą pewnością powiedzieć o jego całkowitym zaniechaniu.

Praktyce sati, od samego początku aż po incydentalne akty w czasach współczesnych, zawsze towarzyszył dylemat: czy był to czyn dobrowolny, wymuszony naciskami, czy też brutalny akt przemocy niedający kobiecie żadnych szans na podjęcie suwerennej decyzji. Z zasady sati powinno być dobrowolne, jednak w praktyce różnie z tą dobrowolnością bywało, czasem presja społeczna była tak ogromna, że nie pozostawiała kobiecie wyboru, a czasami wdowę wleczono na stos siłą. Czytałam o jednej takiej przerażającej historii z Nepalu, gdzie młoda kobieta, gdy tylko poczuła żar ogarniających ją płomieni, uciekła z płonącego stosu. Jednak żałobnicy schwytali ją, połamali ręce i nogi, by uniemożliwić kolejną próbę ucieczki, i wrzucili w ogień. Ludzkie zachowania często zdają się być irracjonalne i podyktowane niezbadanymi instynktami. Odnotowano wiele przypadków, gdy kobieta była przywiązywana do stosu sznurami, ale działo się tak często na jej własne życzenie, gdyż naturalnym i niekontrolowany odruchem płonącego człowieka jest ucieczka.

Skąd się wzięła i dlaczego tak mocno się wżarła we wszechindyjską kulturę ta co najmniej osobliwa tradycja? To złożone pytanie i nie ma na nie prostej odpowiedzi, bo w Indiach nic nie jest proste i nic nie jest takim, jakim się wydaje.

Sati znaczy „prawda”, albo „prawa” i jest synonimem wiernej, prawej i kochającej żony, żony, której życie kończy się wraz z życiem ukochanego męża.

Jak każdy obyczaj, tradycja sati osadzona jest w wierzeniach, tekstach religijnych, tradycji ludowej i legendach. Zwykle przywołuje się zaczerpniętą z Puran opowieść o pięknej i dumnej Sati, małżonce Śiwy, która dokonała aktu samospalenia w proteście przeciw zignorowaniu boskiego męża przez jej ojca Dhakszę, który, zapraszając bogów do udziału w wielkiej ofierze, złośliwie i w pełni świadomie pominął Śiwę – teść z zięciem nie darzyli się sympatią. Magiczny akt samospalenia był aktem urażonej dumy, nie wdowiej rozpaczy. Rozpaczał Śiwa, tańcząc taniec zniszczenia z nadpalonymi zwłokami ukochanej w ramionach. Udało się go powstrzymać, a świetlisty dysk Wisznu rozczłonkował ciało Sati, które spadając tu i tam dało początek świątyniom Śiakti Pitha, gdzie czczona jest żeńska energia bogini, która wszak nie umarła na wieki, a pojawiła się wkrótce pod imionami Umy, Parwati, Mahakali, Saraswati… I na zawsze pozostała w historii jako Sati – ta która staje w płomieniach z miłości do męża.

Druga legenda wywodzi się z Mahabharaty i jest opowieścią o wiernej i wielkiej miłości Sawitri do Satyawana. W tej historii w ogóle nie występuje idea samounicestwienia. Sawitri podąża za swym zmarłym mężem „do piekieł” w swym ciele materialnym, idzie za nim, by błagać boga śmierci Jamę o wskrzeszenie zmarłego. Długa to i piękna opowieść o trwałej i pełnej poświęcenia miłości, nie ma w niej jednak ani słowa o jakiejkolwiek próbie samobójczej ze strony zrozpaczonej wdowy, choć legenda bywa przywoływana jako przykład najwierniejszej małżonki.

Rozmaite purany przekazują kolejne wersje i warianty legend, których jądro stanowić ma niepodważalna prawda indyjskiej rzeczywistości: mąż i żona są jednym, a małżeństwo jest aktem ostatecznym i nieodwracalnym.

Oprócz wyjaśnień i uzasadnień natury mitologiczno-religijnej istnieje wiele innych prób ustalenia genezy sati. Mówi się, na przykład, że pierwszą Sati była pewna zazdrosna królowa, która wierzyła, że w niebie czyhają na jej zmarłego męża dziewicze apsary, gotowe spełnić każdą seksualną fantazję króla. Wolała spłonąć wraz z nim na stosie i osobiście dopilnować, żeby żadna wyuzdana boginka nie zbliżyła się do jej królewskiego małżonka. Jeszcze inna wieść gminna głosi, że istnienie obyczaju sati zapewniało mężom, zwłaszcza tym bogatym i wpływowym, spokojne życie, wolne od obaw, że znudzona małżonkiem i spragniona majątku żona poda mu na obiad potrawkę doprawioną trucizną, albo w jakiś inny sposób pomoże mu w opuszczeniu ziemskiego padołu.

Żadna z teorii i legend nie tłumaczy praktyki sati w sposób zadowalający. Pochodzenia tego smutnego zwyczaju należałoby szukać raczej w uwarunkowaniach społecznych niż w religii, ale ich analiza wymaga dokładniejszych studiów i zbędnego, w tym wypadku, zanudzania czytelnika opisami stosunków społecznych panujących w Indiach od starożytności do dnia dzisiejszego. Od starożytności, gdyż jest to zaiste obyczaj bardzo stary, kultywowany już w czasach wedyjskich, z tym, że wtedy wdowa dokonywała jedynie symbolicznego aktu, kładąc się na chwilę na stosie przy zwłokach zmarłego męża, zanim zapłonął ogień.

W realiach indyjskich życie kobiety w pewien sposób rzeczywiście kończyło się wraz z odejściem małżonka. Wdowi los był, i często nadal jest, naprawdę nie do pozazdroszczenia: do końca swych dni musiała ona chodzić w żałobnym białym sari, golić głowę, zrezygnować z ozdób i wszelkich uciech. Najlepiej żeby oddała się bez reszty ascezie, śpiąc na podłodze i posypując głowę popiołem. Powtórne zamęście nie wchodziło w grę, bo przecież zmarły mąż czekał gdzieś w zaświatach, lub właśnie inkarnował się w nowe ciało i oczekiwał tego samego od małżonki. Wdowa, która zamiast funeralnych płomieni wybrała dalsze życie, nie cieszyła się szacunkiem i miała do końca swych dni żyć na obrzeżu społeczeństwa, pozbawiona większości praw i pełnego uczestnictwa w życiu rodziny i wioski. Trudno rozstrzygnąć, czy paradygmat wdowiego losu pojawił się jako konsekwencja niedopełnienia sati, czy też istniał już wcześniej, a sati stanowiło niejednokrotnie jedyną możliwą przed nim ucieczkę. Z kolei kobiety, które zdecydowały się na dokonanie sati  były otoczone ogromnym szacunkiem przechodzącym w kult. Wierzono, że taka sati zapewniła swojej rodzinie błogosławieństwo na siedem następnych pokoleń i niejednokrotnie stawiano jej kapliczkę, a nawet świątynię.

„Obowiązkowi” sati podlegały wszystkie kobiety należące do społeczności hinduistycznej, głównie z warstwy rycerskiej, w tym również królowe. Te ostatnie były upamiętniane „ścianami pamięci” , na których ofiary płomieni odciskały swoje dłonie. Można je do dziś oglądać w Radżasthanie, gdzie sati było rygorystycznie przestrzegane nawet w czasach mogolskich zakazów.

Sikhowie, dżainiści, buddyści i muzułmanie zwyczaju praktykowania sati nie uznawali, albo raczej – uznawali go za barbarzyński i niegodny. Podobnie zresztą jak duża część braminów, którzy utożsamiali sati ze zwyczajnym samobójstwem, a co za tym idzie – grzechem.

Prawdziwą walkę z sati rozpoczęli Wielcy Mogołowie, którym ów niepojęty obyczaj wydawał się zarówno absurdalny, jak i bezbożny. Pierwszym cesarzem, który wydał oficjalny dokument potępiający praktykę palenia wdów, był Humayun, a Akbar Wielki wydał dekret, który miał egzekwowanie samospalenia maksymalnie utrudnić i jednocześnie zapewnić niedoszłym sati wszelką pomoc włącznie z miejscem w specjalnym domu dla wdów i wsparciem finansowym. Mogołowie wprowadzili również całkowity zakaz palenia dzieci, co również było dość często praktykowane.

Pierwsi władcy mogolscy odznaczali się dużą tolerancją i nie chcieli zbyt obcesowo ingerować w lokalne obyczaje, zachowując ostrożność w szafowaniu zakazami, starali się ograniczyć i utrudnić praktykowanie sati. Dopiero fanatyczny Aurangzeb obwieścił całkowity zakaz palenia wdów na całym obszarze podlegającym imperium. Jednak nie udało mu się obyczaju całkowicie wyplenić, a lokalni urzędnicy, obsypani podarkami i łapówkami, przymykali oczy i nie przyglądali się z bliska płonącym na ghatach stosom.

Podobnie nie udało się zwalczyć ponurej praktyki Brytyjczykom. Pomimo wydanego w 1829 prawa znoszącego raz na zawsze palenie wdów, kobiety wciąż płonęły na stosach. Niepodległe Indie również nie zaaprobowały demonicznej praktyki i zakazały nie tylko samego sati, ale i kultu kobiet, które dokonały samospalenia. Jednak praktyka sati była zawsze niczym wiecznie tlący się, niedogaszony pożar, który w jednym miejscu przygasa, by w innym wybuchnąć ze zdwojoną mocą.

Przypadki sati zdarzały się do końca XX wieku i, pomimo wtoczenia się planety w kolejne millenium, zdarzają się nadal, choć na szczęście chodzi tu o pojedyncze incydenty, jak głośny przypadek spalenia na stosie funeralnym 18-letniej wdowy, który miał miejsce w Radżasthanie w 1987 roku. Śledczym nie udało się do końca i ostatecznie wyjaśnić, czy dziewczyna spłonęła dobrowolnie, czy też została do dopełnienia sati zmuszona przez lokalną społeczność. W 1999 roku zdarzyło się kolejne odnotowane przez władze i media sati, tym razem wdowa wskoczyła w płomienie dobrowolnie, zaskakując wszystkich żałobników. Kolejna zauważona wdowa wskoczyła do ognia w 2006 roku w stanie Uttar Pradesh, następna w tym samym roku w dystrykcie Sagar; w 2008 spłonęła wraz z ciałem swojego męża 75-letnia staruszka…

Indie mają wiele mrocznych tajemnic, a tradycje są tu wyjątkowo żywotne. Prawdopodobnie każdego roku ma miejsce jakiś kolejny przypadek sati, może wymuszony, a może dobrowolny, tyle, że nie o wszystkim się mówi, nie o wszystkim się pisze, a na ogromnym obszarze zamieszkiwanym przez miliard z dużym okładem bardzo łatwo jest przeoczyć jedno czy dwa płonące sari, krzyki nikną w hałasie i chaosie codzienności, a prawne zakazy gwarantują jedynie, że płomień nie dosięga już znakomitej większości wdów.

W Polityce prywatności dowiedz się więcej o sposobie i zakresie przetwarzania Twoich danych osobowych oraz o celu używania cookies.

Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki.