Nepal - DAKSHINKALI

Dakshinkali to niewielka budowla i wielkie sanktuarium poświęcone najgroźniejszej, najbardziej mrocznej formie Bogini Matki, Czarnej Kali, która za nic ma majestat Śiwy i tańczy taniec zniszczenia depcząc jego boską pierś. Wywaliła czerwony jęzor, niby przeprasza… Głodna krwi, szalona, ciemna strona mocy.

A jednak czuła, matczyna i kochająca. Umie poskromić swój obłęd i wsłuchać się w szept próśb. Pielgrzymują do niej setki, tysiące wiernych, każdy z pragnieniem w duszy. Proszą o wszystko: dobrą pracę, zdrowie, dzieci, miłość. Przychodzą biznesmeni i zawiedzeni kochankowie. Wiedzą, że Matka wysłucha, wspomoże, doda sił. Przynoszą ofiary. Owoce, kwiaty, lampki maślane, ale przede wszystkim – zwierzęta. Głównie koguty i kozły, a podczas większych uroczystości także bawoły. Zwierzęta wyłącznie płci męskiej, niekastrowane i najlepiej czarne…

Ofiary tradycyjnie składa się we wtorki i soboty. Jest tu wtedy naprawdę tłoczno, ale wtedy też najwięcej się dzieje. Kolorowe stragany z przekąskami, kwiatami, świecami i dewocjonaliami. Długa kolejka wiernych, a każdy z kogutem pod pachą albo kozłem na postronku. Rodzinne pikniki, dym i zapach pieczonego na ogniskach mięsa, wróżbici i święci mężowie… Atmosfera gwarnego rodzinnego festynu z jednej strony, i poważnego obrządku religijnego z drugiej. Dziwne, ale prawie nie słychać krzyków szlachtowanych zwierząt. Są spokojne. Ludzie coś do nich szepcą, kropią im głowy wodą, wierzą, że ofiara sprawi, iż dusze ofiarowanych zwierząt odrodzą się w lepszych warunkach, w wyższej formie. Może jako ludzie. Ilość krwi szokuje i wielu turystów śpieszy się z wyrokiem: barbarzyństwo. Nie widzieli pewnie naszych „cywilizowanych” ubojni, chętnie za to zjedzą tandoori chicken.

Świątynny rzeźnik jednym szybkim ruchem podcina ofierze gardło. Krew spływa na posąg bogini, składający ofiarę maczają w niej dłonie i smarują czoła. Mięso zwierzęcia najczęściej zjadane jest na miejscu (po upieczeniu nad ogniskiem, oczywiście), czasem zabierane do domu na świąteczny obiad.

Możemy być świadkami pierwotnego rytuału, liczącej tysiące lat potężnej magii krwi.

Raz do roku ta mroczna magia rozprzestrzenia się na ulice i place miast, w święto Dasain. Wrażliwsi powinni tego dnia pozostać w hotelu. Inaczej czeka ich duża doza naturalizmu, taki kęs prawdy o świecie, życiu i śmierci, którym można się zadławić.

Sanktuarium i przyświątynna rzeźnia leżą w ciasnej niecce, a cały spektakl można oglądać z góry, z otaczających pagórków. Nie-hinduiści nie mogą przekroczyć bramy świątyni, ale pozwala się na obecność i oglądanie rytuałów. Można też robić zdjęcia. Można potem rozłożyć się na piknik, poszukać astrologa, odnaleźć maleńką świątyńkę Matki. Idzie się do niej po kamiennych schodach, których jest całkiem sporo. Tablica informacyjna mówi, że i tu nie-hinduistom wstęp wzbroniony. Nie przeczytałam tablicy i, widząc w środku modlące się kobiety, wlazłam do przybytku, żeby zapalić kadzidło Bogini Matce. Zdjęłam buty, oczywiście. Zapaliłam swoje kadzidła. Nikt mnie nie przegonił. Kobiety uśmiechały się do mnie. Ale lepiej przestrzegać podobnych zakazów. Wymaga tego nie tyle obawa przed konsekwencjami, co szacunek dla innych i ich świętych tajemnic. Ja po prostu się zagapiłam, a tamte kobiety uszanowały we mnie gościa.

Stąd, podobnie jak ze świętej góry Padmasambhawy, nie chce się odchodzić, nie przeszkadza odór krwi i pieczystego, nie wadzą tłumy. Nie trzeba szczególnie się starać, żeby odczuć moc i świętość. To dzieje się samo. Ludzie, niebo, drzewa i bielejące w oddali, maleńkie z tej odległości himalajskie szczyty. Nawet katmandzki smog zasnuwający błękit burą mgiełką. Wszystko zdaje się śpiewać nabożną pieśń.

W Polityce prywatności dowiedz się więcej o sposobie i zakresie przetwarzania Twoich danych osobowych oraz o celu używania cookies.

Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki.