Mityczna rasa, czysta krew

Tak naprawdę nie ustalono jeszcze ich pochodzenia w sposób nieulegający wątpliwości, a przynajmniej mnie nie udało się dotrzeć do źródeł przedstawiających ostateczne i wiarygodne wyniki badań. Żyjący w Ladakhu ludzie Drokpa zdecydowanie różnią się wyglądem zewnętrznym od innych ludów i plemion zamieszkujących te okolice. Drokpowie są znacznie wyżsi od swych tybetańskich sąsiadów, mają też zupełnie inne, bardzo „zachodnie” rysy twarzy, a skóra wielu z nich jest jaśniejsza, a nawet zupełnie „biała”.

Cechą antropologicznie wyróżniającą są długie nosy, niemal zupełnie niespotykane u typów mongoloidalnych. Oczy Drokpów są bursztynowe, przejrzyste, rzadziej zielonkawoniebieskie.

Według jednej z teorii, tajemniczy lud himalajski wywodzi się w prostej linii od żołnierzy Aleksandra Wielkiego, który w IV wieku przed naszą erą ze zmiennym szczęściem wojował w tej części świata. Może i tak było, choć znane z posągów greckich rysy twarzy nie noszą żadnych śladów podobieństwa do współczesnych mieszkańców himalajskich wiosek.

Aleksander i jego ludzie z pewnością zostawili na swej drodze mnóstwo śladów genetycznych, a „greckie” DNA jest ponoć powszechnie spotykane w Indiach Północnych i Pakistanie. Sęk w tym, że Drokpa, nie dość, że nie są podobni do domniemanego protoplasty, to jeszcze wyglądają na „czystą” rasę, która dzięki zamieszkiwaniu terenów dzikich, odludnych i izolowanych, z powodzeniem ochroniła swój unikalny genotyp zawierając małżeństwa wyłącznie w obrębie własnego plemienia, to jest w obrębie kilku, czy kilkunastu wiosek. Tymczasem dzieci „Macedończyków”, z definicji będące mieszańcami, skazane były na dalsze płodzenie progenitury z ludnością lokalną, a więc na stopniowe rozmywanie i rozrzedzanie swojej „czystości rasowej”. Chyba, że armia Aleksandra przyprowadziła ze sobą żony i z powodzeniem rozmnażała się wsobnie przez kolejne 2400 lat.

Inna teoria dotycząca pochodzenia Drokpów mówi, że jest to legendarne „zaginione plemię Izraela”. Od biedy można by doszukać się u tych dziwnych górali cech semickich, ale „biblijna” teoria raczej nie trzyma się kupy.

Najbardziej rozpowszechnioną i najbardziej popularną tezą jest ta zakładająca „aryjskie pochodzenie” Drokpów. Profesor Pitchappan, jeden z naukowców pracujących dla indyjskiego Genographic Project i badający pochodzące od Drokpów próbki DNA, przyznał, że jest to społeczność „starożytna i izolowana”, jednak zapytany o ich „aryjskość”, zwrócił uwagę, że do tej pory nikt nie ustalił jeszcze definicji owej aryjskości, nikt to końca nie wie, kim byli Ariowie, ani jakie były ich cechy antropologiczne.

Ponieważ nauka, także etnologia i antropologia, lubi być uporządkowana, a w swoich działaniach porządkujących opiera się często na języku, wyróżniono trzy społeczności: Drokpa, Brokpa i Shin, które uznano za przedstawicieli grupy dardyjskiej, wywodzącej się, przynajmniej językowo, od „proto-dardów”, inaczej nazywanych grupą, albo kulturą proto-rigwedyjską, której pojawienie się na terenie dzisiejszych Indii Szerokopojętych (Indie, Pakistan) datuje się na 1700 rok p.n.e. W przybliżeniu, ma się rozumieć. No i wszystko pięknie nam się składa. Dardowie to Ariowie. W przybliżeniu, ma się rozumieć.

O Ariach, teraz chętniej nazywanych ludem indoaryjskim lub indoirańskim, wiemy tyle, że przyleźli do Indii jakieś 3500-4000 tysiące lat temu i podbili północ, a potem stopniowo zasymilowali się z „tubylcami”, tworząc unikalny konglomerat zdobyczy kulturowych, cywilizacyjnych i duchowych, z którego wyrosło później wszystko to, co Indie mają najlepszego, od Wed począwszy, poprzez jogę i ajurwedę aż do Kamasutry i chicken curry. Nie wiemy natomiast o Ariach nic, co by mogło wskazywać na ich wygląd zewnętrzny. Zakłada się, że nie byli rasą mongoloidalną, co, przy podziale homo sapiens na trzy główne rasy, podpowiada, że byli przedstawicielami rasy białej, przypominającymi bardziej smagłych Pasztunów lub ciemnowłosych Persów niż bladolicych nordyków. Wiemy, że byli bardziej pasterzami, nomadami i wojownikami niż mieszczuchami i że domieszka ich „aryjskiej” krwi najsilniej uwidacznia się na północy, a im bardziej na południe, tym bardziej zanika, ustępując silnym cechom genetycznym „tubylców”. Tu i ówdzie, w Pakistanie, Indiach (głównie w Kaszmirze) i Afganistanie możemy spotkać rudzielców, blondynów i właścicieli błękitnych oczu, ale to już pole do popisu dla speców od genetyki.

Ludzkość od zawsze, choć nie do końca wiadomo dlaczego, miała i ma inklinacje do segregowania, oceniania i wartościowania na podstawie wyglądu. „Rasizm” z cudzysłowem lub bez, wciąż jest jedną z tez obowiązujących w wielu kulturach. Na ile zasadza się on na ksenofobii, to już odrębna sprawa. W samych Indiach, im jaśniejszy odcień skóry, choćby to była różnica na granicy widzialności, tym dumniejszy jej posiadacz. W Europie też wartościowaliśmy i wartościujemy. Znamy określenia „smoluch” i „brudas”, przez niektórych chętnie używane w stosunku do grup etnicznych obdarzonych przez naturę „ciemniejszym odcieniem bieli”. No i wszyscy znamy historię rasowego absurdu, do jakiego doszło nie tak dawno wcale, bo niektórzy z żyjących wciąż pamiętają te czasy. Nie zamierzam przeprowadzać teraz studium zbrodniczego nonsensu, jednak wspomnieć o nim muszę, bo jego upiór wciąż żyje i co jakiś czas, w mniej lub bardziej niepokojący, a czasem w żałosny sposób, próbuje o sobie przypomnieć.

W kontekście obłędu rasowego Ariowie jawią się jako rasa idealna, „rasa panów”, obdarzona wszelkimi możliwymi cnotami, od doskonałych cech fizycznych po ostrą jak brzytwa inteligencję.

Co to wszystko ma wspólnego z ludźmi, którzy noszą na głowach pęki barwnych kwiatów, ubierają się jak czarodzieje z filmów fantasy i wyznają buddyzm? Skoro założyliśmy, że Drokpowie to Dardowie, a Dardowie to Ariowie… Okazuje się nagle, że ladaccy górale są nosicielami genów, które nie tylko leżą u podstaw białej rasy, ale i uosabiają mit, który dla jednych jest źródłem niewinnych fantazji, dla innych – chorych wyobrażeń o świecie.

Sami Drokpowie przez długi czas nie wiedzieli (nie pamiętali?), że są Ariami. Najpierw uwierzyli w historię o Aleksandrze Macedońskim, nie bardzo się nią przejmując, dopiero znacznie później naukowcy, turyści, dziennikarze i inni tropiciele Ariów przekonali ich, że to właśnie oni, na całym bożym świecie, są ostatnimi żyjącymi Ariami. A że Drokpa są malowniczy i istotnie, pod wieloma względami wyjątkowi, turyści, dziennikarze, tropiciele i naukowcy zaczęli coraz częściej odwiedzać ich izolowane do tej pory wioski, a fama o czystej krwi obiegła świat, docierając nie tylko do rządnych wiedzy i ciekawych świata, ale i do tych, którym w głowach się poprzewracało, i którzy mit o rasie nadludzi potraktowali jako rzeczywistość.

Wiele osób snobuje się na szlacheckie albo arystokratyczne pochodzenie, tacy już jesteśmy, że chcielibyśmy mieć za przodków ludzi wyjątkowych. Błękitna krew wciąż u niektórych wzbudza emocje, a co dopiero „aryjska krew”! Nie dość, że starożytna, nie dość, że szlachetna, to jeszcze jedyna w swoim rodzaju. Każdy „biały” ma jakąś jej niewielką domieszkę, najwięcej, jak sami swego czasu twierdzili, Niemcy, i oto okazuje się, że na Ziemi wciąż żyją ludzie, którzy są „aryjczykami” a nawet „Ariami” czystej krwi! Przecież to nie lada okazja, żeby poprawić rasę, krzyżując się z nimi. To nic, że wśród Brokpa/Drokpa/Shin przeważają ludzie o oczach ciemnobrązowych, że w niektórych twarzach widać odstępstwa od chowu wsobnego, że sporo tu małych, „azjatyckich” nosów, a już na pewno żaden Drokpa nie przypomina nazistowskiego marzenia o „prawdziwym aryjczyku”. Są wystarczająco egzotyczni i nietypowi, by samo ich istnienie wymagało natychmiastowego stworzenia mitu, gdyby taki nie istniał. Bo „aryjskie” pochodzenie Drokpów to wciąż tylko mit, spekulacja, albo pobożne życzenie.

O turystyce ciążowej krążą legendy, już mniej więcej od lat 70-tych ubiegłego stulecia, kiedy to miały pojawiać się w Ladakhu pierwsze turystki z Niemiec, pragnące zajść w ciążę z „Arią” i przywieźć do kraju podrasowany (w sensie dosłownym) kod genetyczny. Nie była to tylko chwilowa moda, powiązana z globalną modą na Indie, która zaczęła w owych czasach rozkwitać. Turystki przyjeżdżały przez cały czas, nie bacząc na ograniczenia ruchu turystycznego, Line of Control, zasieki i miny. Pokonywały wszelkie przeszkody i opłacały wybranego „dawcę genów”, wybierając najjaśniejszych, najwyższych, najbystrzejszych. Zresztą wiara, podobnie jak miłość, jest ślepa. Kobiety patrzyły na Drokpów, Brokpów i Shin przez pryzmat wiary w aryjski mit. Podobno za turystyką ciążową stoi cały nieźle zorganizowany biznes. Dużo jest jednak w tej kwestii różnych, „podobno” i „może”, bo dziennikarzom, pomimo usilnych starań, nie udawało się trafić na ślad owej dziwacznej turystyki, nie mówiąc już o stojącej za nią „agencji turystycznej”, a „turystki” raczej nie biegały pochwalić się mediom.

W 2007 roku Sanjeev Sivan nakręcił film dokumentalny dotyczący tego zagadnienia i oparty o osobiście przeprowadzone śledztwo, a ściślej – śledzenie pewnej turystki i jej prokreacyjnego kochanka w Leh. Udało mu się nie tylko wyśledzić „podejrzanych”, ale i z nimi porozmawiać. Bohaterka filmu, choć nie pokazuje twarzy, śmiało mówi, że nie jest ani pierwszą, ani ostatnią, która przyjeżdża tu i płaci za aryjskie nasienie, a jej partner, Brokpa, który pozwala się filmować, mówi, że pewnego dnia jego dzieci przyjadą i zabiorą go do Niemiec. Dzieci? Więc były i inne kobiety, którym świadczył podobne usługi. Film Sivana jest niszowy, niedługi (początkowa wersja 30 minut, potem rozszerzony o kolejny materiał do 60 minut), ale jest i wydaje się być zrealizowany uczciwie. Brokpa-dawca nasienia, który nie jest bynajmniej wysoki i smukły, został zidentyfikowany z imienia i nazwiska, wiadomo również, w której mieszka wsi. Poza tym, za dużo się mówi o turystyce ciążowej, żeby miała być ona jedynie kolejnym azjatyckim mitem. Zresztą, komu przyszłaby do głowy podobnie nonsensowna, żeby nie powiedzieć chora, historia?

Cały ten szum wokół zagubionych w górach himalajskich wiosek na pewno podniósł samoocenę ich mieszkańców, a nawet poprawił ich byt materialny, ale niekoniecznie przyczynia się do zachowania ich tożsamości i specyficznej, choć wrośniętej w buddyjsko-szamański krajobraz kultury. Takie zjawisko nazywa się komercjalizacją i nie chodzi tu wyłącznie o usługi prokreacyjne. Drokpa i ich pobratymcy w pełni wykorzystują wizyty turystów, fotografów, etnografów i dziennikarzy, każąc sobie płacić za każda pstrykniętą fotkę, a co dopiero w pełnym stroju ludowym, z kwietnym wiechciem na głowie. Ot, takich mamy Ariów, na jakich zasługujemy. Ale odwiedzając ich pamiętajmy, że nie są eksponatami w skansenie tylko żywymi ludźmi, którym zdarzyło się mieć tajemniczych, wojowniczych i malowniczych przodków.

W Polityce prywatności dowiedz się więcej o sposobie i zakresie przetwarzania Twoich danych osobowych oraz o celu używania cookies.

Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki.