Indie - MADURAI

Nazwa Madurai pochodzi prawdopodobnie od sanskryckiego słowa znaczącego „słodki” a legenda mówi, że Madurai powstało z kropli nektaru, który spłynął na ziemię z długich, splątanych włosów samego Śiwy. Nic dziwnego, że bóg ukochał to miejsce, i że to tu właśnie odbyły się jego zaślubiny z Parwati. Boska para znana jest w tym miejscu jako Minakshi i Sundareśwar.

Nad miastem góruje monumentalna świątynia poświęcona bogini Minakszi (Meenakshi Temple), będąca klasycznym przykładem architektury drawidyjskiej. Do świątyni, bronionej przez trzy pierścienie potężnych murów, wiedzie dwanaście bram, a centralne sanktuarium znajduje się na dziedzińcu zamkniętym z czterech stron potężnymi wieżo-bramami o nazwie gopura torana. Wokół sanktuarium przycupnęło miasto Madurai ze swoją niewysoką, typową dla tej części Indii zabudową, gorącym klimatem Południa, rzeszami pielgrzymów, watahami riksz i codziennym indyjskim zgiełkiem, który przy pierwszym spotkaniu może przyprawić o zawrót głowy. Podobnie, jak sama świątynia, mieniąca się bajkowymi barwami tysięcy boskich, ludzkich i zwierzęcych postaci wyrzeźbionych, gdzie tylko się da. Rzeźby pokrywają niemal każdy centymetr ścian i pnących się piramidalnie dachów. Ze zwieńczeń spozierają groźne głowy demonów, których niszczycielską energię neutralizują łagodne bóstwa patrzące na pielgrzymów i turystów z każdego zakątka kompleksu. Świątynia Minakszi jest pod każdym względem atrakcyjna, nie tylko dla pobożnych pielgrzymów. Również turyści ulegają urokowi miejsca tak niewiarygodnie pięknego, że aż ocierającego się o kicz. Można tu podziwiać wspaniałą pracę rzeźbiarską, wyniosłe gopury, sadzawkę Złotego Lotosu i salę tysiąca kolumn wydłubanych z pojedynczych granitowych bloków. Można zapatrzyć się na mierzącą 60 metrów wysoką bramę i tekowy dach głównego sanktuarium. Można też poprosić o błogosławieństwo… żywego słonia i wziąć udział w ujmującej wieczornej ceremonii usypiania bogów, której towarzyszą bijące dzwony, dźwięki trąb i śpiew kapłanów. Uroczysta procesja zanosi do Sanktuarium Minakszi umieszczony w palankinie wizerunek Śiwy. Atmosfera jest podniosła i łatwo wczuć się w uroczysty nastrój, intuicyjnie odgadując ukryte, symboliczne znaczenia tej ceremonii.

Madurai to tętniące życiem miasto i, mimo że świątynia Minakszi jest jego największym skarbem, ma do pokazania i zaoferowania znacznie więcej. Sporo tu zabytków i świątyń, są barwne bazary, parki z pięknie podświetlonymi fontannami i restauracje serwujące ogniście pikantne dania. Można odwiedzić mieszczące się w przepięknym XVII-wiecznym pałacu Muzeum Gandhiego, w którym przechowywane jest, między innymi, zakrwawione ubranie zamordowanego przywódcy i piewcy ahimsy. Podobno widok zaschniętej krwi Gandhiego był impulsem dla doktora Martina Lutra Kinga, który tu właśnie zrozumiał, że można i trzeba walczyć o prawdę i nie jest do tego potrzebna siła karabinów.

NAJWIĘKSZA MANDALA ŚWIATA

Sanktuarium, a właściwie cały kompleks świątynny, stoi w samym sercu starożytnego Maduraju, które wyrosło i rozrastało się poprzez wieki wokół świątyni, niczym wielka, tętniąca życiem mandala. Ładnie to pokazują zdjęcia satelitarne.

Świątynia, wielki czakram mocy, wokół którego ogniskuje się całe życie Maduraju, jest duchowym centrum tego obecnie ponad milionowego miasta, słynącego z Wydziału Medycyny Homeopatycznej i z aspiracji do nowoczesnych technologii informatycznych. Uważa się, że Maduraj ma około 2500 lat, co, na przestrzeni dwóch minionych tysiącleci, potwierdza literatura tamilska. I musimy zawierzyć literaturze, gdyż najazdy muzułmańskie zrównały z ziemią pradawne budowle i to, co możemy oglądać teraz, to zabytki „zaledwie” 400-letnie. Samo miasto godne jest zobaczenia, posiada egzotyczną atmosferę indyjskiego Południa, pachnącą kadzidłem, krowim łajnem i jaśminem. Tłok, ruch, zgiełk i upał, wszystko to, co kojarzy się z Indiami, i co nie wszyscy turyści potrafią znieść bez szemrania. Ale chciałam dziś tylko o świątyni, bo to z jej powodu każdego roku przyjeżdża do miasta kilkadziesiąt milionów gości, a w czasie głównych uroczystości ku czci boskiej pary liczba przybyłych pielgrzymów i turystów równa jest liczbie stałych mieszkańców. I żadne to wyzwanie logistyczne, ot, po prostu zwykły indyjski, malowniczy bałagan pomnożony przez dwa. Wszystko mnoży się przez dwa. Złodziei też. I błogosławieństwa boże, jak mniemam.

Sanktuarium poświęcone jest Śiwie i Parwati, którzy w Maduraju i w ogóle na Południu czczeni są pod imionami Minakszi i Sundareśwarar. To potężna para bogów, otoczona kultem w całych Indiach. Co ciekawe, czczą ich nie tylko ludzie, ale i inni bogowie. Jeden z nich, pradawny władca deszczu i burz, Indra, uważany jest za założyciela madurajskiej świątyni, która powstała wokół magicznego lingamu, odkrytego przez Indrę u kresu pokutnej pielgrzymki. Lingam jest męskim symbolem boskiej mocy i obowiązkowym elementem kultu Śiwy. Lingamy spotkamy wszędzie tam gdzie żyją wyznawcy tego mocarnego bóstwa, czyli wszędzie, jak Indie długie i szerokie.

Madurajska świątynia jest monumentalnym przykładem architektury drawidyjskiej, charakterystycznej dla Indii południowych. Najprościej można ją opisać jako mariaż wysublimowanej, misternej roboty rzeźbiarsko-kamieniarskiej z kiczowatym, w naszym rozumieniu i odbiorze, wykończeniem. Bo, jak już sobie Tamilowie taką świątynię postawią, wycyzelują dłutami i młoteczkami, poustawiają lub wykują w każdej możliwej wnęce i szczelinie jakąś rzeźbioną figurkę, to potem pokrywają to wszystko jaskrawymi kolorami odpustowego kogucika. I wiecie co? Całość jest nieoczekiwanie piękna. Trzeba się przez chwilę oswoić i przyzwyczaić. A potem podziwiać. Chociaż od wielości i barwności w głowie się może zakręcić. Świątynia Minakszi nie jest wyjątkiem, chociaż znajdziemy tu dużo elementów z nagiego kamienia, jednak wszystkie gopury, wielkie wieżo-bramy, padły pastwą nieokiełznanej weny malarskiej. Gopury, których jest tu 14 (nie mogłam się doliczyć, ale wierzę źródłom) wyznaczają schemat serca gigantycznej mandali, jaką jest oplecione wokół świątyni miasto. Najwyższa wieża mierzy ponad 50 metrów, najmniejsze spośród gopur są o połowę niższe.

Bramy gopur prowadzą z zewnętrznej mandali, ze świata profanum, wprost do sfery sacrum, gdzie wśród dzieł sztuki rzeźbiarskiej stoją, zwieńczone złoconymi dachami, siedziby Minakszi i jej męskiej połowy. Najważniejsze sanktuaria otaczają potrójne mury i dodatkowo je ochraniają umieszczone w każdym z murów cztery wieżo-bramy wyznaczające cztery strony świata. Świątynia Sundareśwarara zajmuje miejsce centralne – boska małżonka zaczęła dominować później i jej przybytek jest nieco skromniejszy. Szczodrze wyzłocone zwieńczenia dachów wyróżniają obie świątynie spośród innych budowli i nie sposób ich nie zauważyć. Wystarczy zresztą podążać za tłumami pielgrzymów. W drodze z domu Śiwy do domu Minakszi spotykamy wyciosaną z jednego kamienia postać Słoniogłowego, boga Ganeśi, bóstwa starego i, pomimo zabawnego skądinąd wyglądu, kryjącego w sobie wiele mistycznych tajemnic. Figura sama w sobie może być bardzo stara, gdyż została odkryta w XVII wieku w trakcie robót budowlanych, a ściślej – w czasie kopania dziury przeznaczonej na świętą sadzawkę.

Najważniejszym sakralnym zbiornikiem wodnym na terenie kompleksu świątynnego Minakszi jest jeziorko, czy bardziej – sadzawka Porthamarai Kulam – Sadzawka Złotego Lotosu, w której od wieków nie zadomowiły się żadne stwory wodne, bo Śiwa obiecał kiedyś pewnemu bocianowi, że ni ryba żadna, ni kijanka mieszkać w świętej wodzie nie będzie. Gdybym ja była tym bocianem, poprosiłabym raczej o sadzawkę obfitującą we wszelkie przejawy smakowitego życia, ale widocznie ów przedwieczny bocian był zdeklarowanym ascetą-wegetarianinem. Jak to w Indiach bywa. Święta sadzawka jest nieco tylko większa niż basen olimpijski, ale nie dość, że prezentuje się znacznie dostojniej, ze złotym kwiatem lotosu i małą świątynią Śiwy na wysepce, to jeszcze jej nieskalane żabim skrzekiem wody posiadają cudowne właściwości. Jeśli ktoś pomyślał, że zmywają grzechy, albo uwalniają od chorób, to się pomylił. Może zresztą uwalniają i uzdrawiają, ale przede wszystkim zajmują się krytyką literacką. Sadzawka Złotego Lotosu to swoisty sąd boży dla uczonych, pisarzy i poetów. Wystarczy rzucić na wodę kartki ze świeżo napisanym dziełem, a magiczna woda wyda nieodwołalny wyrok: „do kosza” albo „do druku”. Jeśli kartki lekko unoszą się na wodzie, dzieło jest godne przetrwania, jeśli zaś zaraz po wrzuceniu zatoną, nie warto sobie nimi dalej zawracać głowy. To działa od wieków. Weryfikację świętej wody przeszły najwybitniejsze dzieła literatury tamilskiej z Tirukkural, słynnym starożytnym zbiorem poetyckich sentencji na czele.

Oprócz dwóch głównych sanktuariów i świętego basenu, na terenie kompleksu znajdziemy różne inne bardziej lub mniej zidentyfikowane obiekty, w tym wolnostojące budowle, ni to kaplice, ni to zadaszone korytarze, ot, po prostu mandapy, bo tak właśnie podobne budowle się nazywają. Mamy mandapę Kambatadi z siedzącym Nandinem, świętym bykiem Śiwy; mandapę ptasich klatek, w których skrzeczą roje zielonych papug; mandapę Ośmiu Śakti, z posągami ośmiu bezimiennych bogiń; mandapę poświęconą pięciu braciom Pandawom, bohaterom Mahabharaty; imponującą mandapę Tysiąca Kolumn (kto chce, niech liczy, jest ich duuużo) i mnóstwo innych, a każda, niczym baśniowy sezam, skrywa w sobie skarby, których wartość trudno przecenić.


Chodząc od jednej do drugiej budowli mamy przed sobą wyrzeźbioną w kamieniu księgę opowiadającą o zdarzeniach mitycznych, mistycznych, legendarnych i symbolicznych. Jest tu wszystko, chyba wszystko, co można w jakikolwiek sposób powiązać z postaciami Śiwy i Kali (Durgi, Parwati, Minakszi), przy czym skojarzenia są czasem tak odległe, jak stąd do Księżyca. Można się pogubić, można zwariować, a na pewno nie można jednoznacznie odczytać wszystkiego o własnych siłach. Dobry przewodnik to skarb, ale o takich nie łatwo. Musimy zgodzić się na labirynt wrażeń, w którym trudno powiązać wątki i trudno jednoznacznie nazwać kamienne wcielenia nienazwanego. Masy kamienia przytłaczają, ale cukierkowe kolory i strzelistość gopur dodają kamieniowi lekkości, zdejmują jego brzemię z ramion pielgrzymów, tak, jak tysiące lat temu święty lingam zdjął z ramion boga Indry ciężar jego przewin. Swoją drogą, ciekawe, co chciał odkupić Indra, udając się na swoją boską wędrówkę pokutną. Jedyne, co mi przychodzi do głowy to pijaństwo, bo trzeba wam wiedzieć, że bóg ów somy za kołnierz nie wylewał. Wręcz dawał się wielokrotnie przyłapać w stanie kompletnego odurzenia. W tym miejscu trzeba by napisać parę słów o somie, bo nie ma ona nic wspólnego z zachodnim terminem o tym samym brzmieniu. Ciekawych odsyłam do lektury Rigwedy (są po polsku hymny Rigwedy, a jakże), wspomnę tylko, że wypicie somy działa zarówno na somę (w rozumieniu zachodnim) jak i psyche. Ale zostawmy Indrę z kielichem rytualnego napoju w dłoni i wróćmy do Śiwy, a właściwie do Minakszi, bo z biegiem stuleci to ona stała się w tym miejscu bóstwem wiodącym, choć bez Śiwy jest tylko pustym naczyniem (joni) tak jak on bez niej jest tylko wycelowanym w niebo, budzącym frywolne acz trafne skojarzenia, kamiennym słupem.

Sześć razy na dobę w sanktuariach odbywają się nabożeństwa (pudża), a każde z nich składa się z czterech rytualnych części: świętej kąpieli, ozdabiania, ofiarowania pożywienia i ofiarowania światła. Wszystkie te zabiegi wykonuje się, oczywiście, w odniesieniu do bóstw, reprezentowanych przez kamienne posągi. Nie dajmy się zwieść pozorom – każdy z elementów liturgii ma głębokie, wielopoziomowe znaczenie symboliczne. Obrzędom towarzyszą dźwięki typowych dla tego obszaru instrumentów, bębnów tawil i instrumentów dętych o nazwie nadaswaram i brzmieniu dość piskliwym, by zasłużyć na miano kociej muzyki. Ale to znowu tylko pozory. Jest tu i rytm i harmonia, a całość ma w sobie moc. Trzeba się osłuchać. Trzeba to oswoić.

Na przełomie grudnia i stycznia celebrowane jest święto ennai kappu, w którym szczególnie chętnie uczestniczą panny na wydaniu, bo w czasie obchodów można wyprosić sobie na górze męża o ciele i umyśle niewiele ustępującym bogom.

Duże znaczenie religijne i magiczne ma okrążanie centralnej części kompleksu zgodnie z ruchem wskazówek zegara, co aktywuje całą mandalę, od jej boskiego centrum aż po rubieże miasta.

Największe święto, to, na które przybywa jakiś milion ludzi, nazywa się Minakszi Thirukalyanam i ma odzwierciedlać rytuał zaślubin Minakszi i Sundareśwarara. Jak większość świąt w Indiach Szerokopojętych, tak i to jest świętem ruchomym i przypada zwykle w kwietniu lub maju. jest tłumnie, barwnie, świątecznie i hałaśliwie. Masowe okrążanie świątyń, procesje, bębny i piszczałkotrąby. Barwnie i radośnie, jak to na weselu. Ale jak ktoś nie lubi aż tak wielkiego ścisku, można sobie te obchody darować i odwiedzić świątynię w spokojniejszym okresie. Każdy czas jest dobry (no, chyba, że monsunowe deszcze uprzykrzają życie, albo upał staje się zbyt nieznośny), żeby zajrzeć do Maduraju, miasta-mandali i wprowadzić do swojego życia trochę kolorowej magii.

W Polityce prywatności dowiedz się więcej o sposobie i zakresie przetwarzania Twoich danych osobowych oraz o celu używania cookies.

Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki.